Zakupy, które powodują wyrzuty sumienia

Żel aloesowy do pielęgnacji skóry twarzy

Gdyby język religii przełożyć na język marketingu i zakupów, byłabym jedną z najbardziej potępionych i moje modły o zbawienie na pewno nie zostałyby wysłuchane. Przysięgam, mało kto pozostaje pod takim wpływem reklam i innych diabelskich przekazów, jak ja. Chociaż uważam siebie za bardzo świadomego i wierzącego w rozsądek konsumenta, to jednak mam na swoim zakupowym sumieniu wiele nikczemnych występków. A wszystko to przez ten czarci marketing.

 O atakujących ludzi reklamach w swojej poczytance pisała już niegdyś Manuela, ale ja mam dzisiaj na myśli wszelkie pozostałe formy kuszenia klientów, te mniej oczywiste, ukryte, a tym samym diabelsko skuteczne, bo ulega się im zupełnie nieświadomie. Tak właśnie jest ze mną. Nie cierpię spotów w TV, zawsze przełączam wówczas kanał, podobnie dzieje się z reklamami radiowymi. Gazetki promocyjne lądują w kosztu z chwilą, gdy trafią w moje ręce, smsy informujące mnie o super promocji (skąd Cholerka mają mój numer?!) kasuję bez przeglądania. No kurczę bronię się przed tymi szarlatanami, jak mogę, a jednak potem sama siebie odnajduję pod sklepową półką z napisem „EXTRA OFERTA” albo „HIT SEZONU”. W słynnym występie kabaretu Ani Mru Mru o otwarciu hipermarketu zapewne byłabym pierwszą wbiegającą do środka… Ale jak to się dzieje, ja się pytam?!
Najlepiej historię mych grzechów opowiada zawartość mojej szafy – połowa, jeśli nie trzy czwarte, znajdujących się w niej ubrań są owocami chwilowej pokusy. A że jestem wodzona na pokuszenie średnio raz w miesiącu, to zamek w drzwiczkach już dawno zepsuł się od nadmiaru garderoby. Przyszedł zatem czas na moją spowiedź – spowiedź niby świadomej konsumentki, która zwykle wie, czego chce, a jednak ma na swoim sumieniu całą masę grzechów, do których doprowadzili ją w zupełnie nieznany jej sposób bezduszni marketingowcy.

A oto kilka z tych występków i moje podejrzenia co do sztuczki, jaką wobec mnie zastosowano:
Kilkanaście ubrań bez oderwanych metek – grzech powszechny. Hasło „SEZONOWE RABATY” czy „PROMOCJA” i oddaję się cała jak pierwsza lepsza. Nieważne, że mam dwie te same spódnice, tylko w różnych kolorach, nieważne, że kupiłam 5 par spodni po 20zł i żadna z nich nie była warta nawet tych pieniędzy. Nieważne. Ważne, że jakiś pan czy pani ze szczytu korporacyjnej drabiny został pobłogosławiony za skuszenie kilkunastu tysięcy równie naiwnych dusz, co moja.
Kwiaty, kwiatki, kwiatunie… Czyli o tym, jak uległam kwiecistej euforii. Chociaż motyw ten powraca w kolekcjach regularnie i zgodnie z jakąś bardzo naginaną logiką można go uznać za klasykę (takie tam moje próby samorozgrzeszenia…), to jednak ilość posiadanych przeze mnie ubrań z takim deseniem podchodzi już pod grzech ciężki. Większości z nich nie miałam na sobie więcej niż dwa razy, tak samo za większość z nich nie zapłaciłam mniej niż 100zł (a podkreślę, że daleko im do rzeczy jakościowych). Jak do tego doszło? Sama nie wiem. Jakiś przekaz podprogowy czy wpływ wiosennego rohypnolu… Tylko te czorty z działu marketingu wiedzą.

Około dwadzieścia par szpilek, podczas gdy w płaskim obuwiu chodzę około 364 dni w roku. Naoglądałam się Sarah Jessici Parker w SATC, naczytałam babskich pisemek i teraz mam za swoje. Chociaż o ile kwiatków serdecznie żałuję, to jednak żadnej pary tych cudeniek bym się nie pozbyła. I co, może to wynik jakiejś mojej głębokiej wiary czy pasji? Nigdy w życiu. To kolejny podstęp, za który ktoś kiedyś zbił fortunę przekazując go dalej. Jakiś cwaniak wymyślił, żeby wmówić wszystkim babeczkom, że szpilki to symbol seksapilu, dodający każdej z nas kilku centymetrów wzrostu i kilku jednostek odwagi. Posypały się milJony monet i teraz ów gostek żyje odcinając kupony, podczas gdy ja zostałam odcięta od domowego budżetu.

Oczywiście to zaledwie trzy krople w morzu moich win. Przykładowo, ostatnio zachorowałam na baby blue: scrollując fejsbukowego wall’a (joł, joł) śmignęło mi kilka fotek z tym odcieniem niebieskiego w roli głównej i po sprawie. Teraz z wywalonym językiem przeszukuję sklepy internetowe w poszukiwaniu ubrań i akcesoriów w tymże kolorze, aby dać upust swej żądzy. Nie, to nie jest przesadzona metafora. A najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że chociaż czuję się w pełni świadoma swoich win i wyznaję je teraz jak na spowiedzi, ani mi w głowie jakiś żal za grzechy czy zadośćuczynienie bliźniemu, a już broń Boże nie ma mowy o mocnym postanowieniu poprawy. Widać w tym względzie jestem rasowym wierzącym niepraktykującym.

Dodaj komentarz